Czytam dzisiejszy psalm i czuję się ukojona i uspokojona. Te
wszystkie przeciwności, zawirowania i upadki to nic. Myślę sobie, że wystarczy
tylko mocno chcieć, a Pan przyjdzie by stać się moją „skałą schronienia,
warownią, która ocala”. I kiedy już z o
wiele spokojniejszym sumieniem, niż przed chwilą dochodzę do wniosku, że teraz
pozostaje mi tylko leżeć i czekać, aż On przyjdzie i stanie się „skałą i
twierdzą” i odsunie ode mnie wszystkie wątpliwości, wtedy dostaję brutalnie w
twarz w Ewangelii.
Mam wrażenie, że Jezus który dziś do mnie przychodzi w tej
scenie jest tym samym Jezusem, który wpadł z biczem do świątyni. Mimo, że w tekście nie ma ani jednego słowa
określającego ton głosu, czy nastrój Chrystusa to do mnie przychodzi on bardzo gwałtownie
i mówi „Obudź się już”. I nie jest to czułe „Talitha kum”, ale pełne powagi Nie
bądź letni i Usuń więc bogów obcych i zwróć serce swoje ku Panu, Bogu Izraela.
Jak to się dzieje, że pomimo doświadczenia Jego działania
właśnie w ruchu i poznania, że powołał mnie do tego by walczyć. Ja znów siedzę
w swoim pokoju i biadolę, że ciężko mi się modlić, że nie widzę drogowskazu i nie wiem którą
ścieżkę wybrać. I dalej siedzę na łóżku,
lub przed komputerem przewijając coraz to niżej tablice na facebooku?
Wczoraj miałam okazję odświeżyć konferencję Pachnideł O.
Adama Szustaka „o Nocy”. I dziś kiedy próbuję coś naskrobać widzę właśnie scenę
nocy, którą dominikanin bardzo obrazowo przedstawił. Ja na dziesiątym piętrze w
akademiku, leżę w łóżku i krzyczę „Nie ma Go” . I dalej mówi podążając za
tekstem Pieśni nad Pieśniami A idźże Go szukać, wyjdź na place i ulice.
A ja leżę i nadal wołam. A przecież wiem, że nie wejdzie na
dziesiąte piętro bez mojego pozwolenia.
Dziś mnie wzywa, może również kogoś z was. Aby przestać już
wołać Panie, dawaj nam zawsze tego chleba !
Ale przyjść do Niego, aby już nie łaknąć. Iść do spowiedzi. Iść na
Eucharystię. Przyjąć Komunię, Chleb z Nieba. I walczyć z każdym rozproszeniem.
Usiąść z Pismem Świętym i siedzieć do bólu. Nie przez 5 minut, po których sen
staje się największą pokusą. Przyjść na modlitwę. Na adorację. Wstać z łóżka na
dziesiątym piętrze w akademiku i zejść na place i ulice, gdzie On czeka. Może
chociaż otworzyć drzwi i zaprosić go do środka.
A może Bóg przychodzi w łagodny niewymuszony sposób?
OdpowiedzUsuńWłaśnie wtedy gdy przestajesz "walczyć"....
Dla Boga nie ma nic niemożliwego :)
UsuńAle jeśli szukam w ciągu dnia czasu dla Niego, i wyrywam go spośród miliona rozproszeń, które funduje świat, to myślę że to jest niejako to otwieranie drzwi do których On kołacze. Potrzebuję tego czasu i Jego Słowa, aby nasza relacja była żywa :)
Mam tak samo. Robię wszystko tylko się nie modlę. Potrzebuję od Boga rzeczy i szukam po internecie jak najlepiej się modlić, kogoś kto był w podobnej sytuacji, co pomogło... Wydaje mi się, że to jest cecha ludzka, chcemy mieć tu i teraz, czekanie i trwanie w modlitwie jest bardzo trudne. Ja staram się tego uczyć, ale nie jest to łatwo.
OdpowiedzUsuńZdecydowanie pomaga: Eucharystia częstsza niż raz w tygodniu i przynależność do jakiejś wspólnoty modlitewnej. A Ty już gdzieś należysz? Bo jak nie to poszukaj i spróbuj! To jest miejsce, w którym rozwój duchowy znacznie przyspiesza.
Szukanie kogoś w podobnej do naszej sytuacji to niezwykle ludzka cecha, ale jakże potrzebna okazuje się obecność tych ludzi, dla mnie moment w którym spotkałam kobiety, które trwały w bagnie w jakim ja trwałam, był przełomowym momentem w wychodzeniu z niego ;)
UsuńTak, tak we wspólnocie jestem. Nie wyobrażam sobie nie być :)