czwartek, 19 marca 2015

O spełnionej obietnicy, dialogu i powrotach

Ludzie są tak bardzo niesamowici. Każdy skrywa inną historię, inne nadzieje i marzenia. Ile osób spotykam na swojej drodze tyle zagadek do rozwiązania. I choć energię czerpię z samotności, przebywanie wśród ludzi jest dla mnie pewnego rodzaju szczęściem. Niekończące się rozmowy, wspólna radość i spojrzenie w oczy drugiej osobie, które sprawia, że dla mojego mózgu staje się ona jeszcze bardziej realnym człowiekiem. Jednak czegoś brakuje w najwspanialszej i najdłużej relacji, gdy nie ma w niej patrzenia we wspólnym kierunku, w kierunku życia wiecznego.

I wcale nie o to chodzi, że ludzie niewierzący to są niesympatyczni i powinniśmy zaprzestać z nimi rozmawiać.Nie twierdzę też, że najlepiej grupować się w zamknięte wspólnoty chrześcijańskie, a najlepiej to katolickie, bo z tymi protestantami, to też nigdy nie wiadomo. I chociaż chciałabym doprowadzić tych, których kocham do Boga, którego ja znam, to akceptuję tą różnorodność, a nawet dużo z niej czerpię i wiem, że mogę w nią dużo wnosić.


Przyszedł jednak taki dzień, na jakiś czas po pierwszej poważnej decyzji o nawróceniu się, kiedy mimo ogromnej rzeszy sympatycznych, dobrych i wspaniałych ludzi wokół mnie nie miałam z kim porozmawiać. Nie miałam z kim podzielić się radością, ani do kogo pójść po radę. Jeśli zaczynałam rozmowę z kimś, komu nie udało się jeszcze spotkać Jezusa, chętnie wysłuchał, ale to wciąż był monolog. Potrzebowałam kogoś do dialogu. Wtedy Bóg dał mi obietnicę w psalmie 142. 

A Bóg spełnia swoje obietnice, ale to już chyba wszyscy wiedzą...



Dziś jestem otoczona ludźmi, którzy idą za Chrystusem tak jak ja. Jesteśmy na różnych etapach tej drogi, ale wciąż na jednej ścieżce. Co mi to daje? Po pierwsze możliwość dzielenia się doświadczeniem tej Miłości w dialogu. Po drugie, dzięki temu że jestem otoczona ludźmi, tego samego wyznania co ja dużo trudniej odejść mi od Boga. Ze względu na to, że widzę jak On działa w ich życiu, jak oni promienieją Jego szczęściem lub jak powstają z upadków. Mogę patrzeć i myśleć sobie - łał, też tak chcę. Dodatkowo chcąc nie chcą przebywanie wśród innych katolików wiąże się dla mnie z niespodziewanym wyjściem na Eucharystię, odmówieniem Liturgii Godzin, bo ktoś z nas czuje pragnienie i zachęca innych, aby poszli do Źródła razem z nim. Przyprowadzają mnie do Kościoła swoim świadectwem, ale też konkretnymi działaniami, gdy widzą że zaczynam tracić Boga sprzed oczu. 

No i w końcu coś, co stale pozwala mi wracać. Spotkania wspólnoty, na które czasem, trzeba się przyznać, przychodzę bo się zobowiązałam i nie chcę wyjść na niesłowną, bo chcę zobaczyć przyjazne twarze. Ale Duchowi Świętemu wcale nie przeszkadza to, że nie przyszłam tam dla Niego, On i tak działa. 

Bardzo lubię porównanie spotkania brzemiennych Elżbiety i Marii do spotkania Kościoła. W którym to spotykają się w końcu ludzie, którzy są w stanie zrozumieć swoje historie, bo doświadczyli podobnych łask od Boga. Spotkanie w którym wyrywają się ze świata, który nie zrozumiał ich szczęścia i uznał za głupców. Mogą razem wyśpiewać "Wielbi dusza moja Pana i raduje się duch mój w Bogu (...) wielkie rzeczy uczynił mi Wszechmocny"


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz